Moim okiem
Długo, bo ponad dwa miesiące zastanawiałem się, czy napisać ten felieton. Obawiałem się, że zostanie to potraktowane jako moje osobiste porachunki z radnym Bartłomiejem Tyczyńskim z SLD.
Ale wspólny dla wielu felietonów nadtytuł „Moim okiem”, autentyczna historia z mojego szkolnego życia i fakt, że jako jedyny przewodniczący Rady Miejskiej po 1990 roku, przetrwałem na tym fotelu tylko około pół roku, odwołany przez koalicjantów z PiS i SLD, ostatecznie mnie przekonały. Zacznijmy od szkolnej historii. Nie pamiętam, czy była to siódma, czy już ósma klasa szkoły podstawowej, gdy mój wspaniały śp. wychowawca i polonista Józef Borsa na lekcji polskiego chciał nas nauczyć uczestnictwa w posiedzeniach różnych gremiów. W tym celu nakazał zająć mi swoje miejsce i rozpocząć obrady jakiejś rady, poprzez wypowiedzenie stosownej formuły. I tyle udało mi się zrobić, formułę wypowiedziałem, ale dalej wpadłem w tak gigantyczny napad śmiechu (wtedy już przecież zdawałem sobie dość dobrze sprawę z fasadowości takich organów „socjalistycznej demokracji”), że wychowawca nie miał innego wyjścia niż odesłać mnie do ławki i powierzyć prowadzenie obrad innemu koledze. Natomiast moje powołanie i odwołanie z funkcji przewodniczącego Rady Miejskiej związane było z przepisem ustawy o samorządzie gminy, zakazującym radnemu głosowania w sprawie, w której posiada interes prawny. W 2006 i 2007 roku, gdy powołanie i odwołanie miało miejsce powszechna interpretacja tego przepisu była taka, że nie dotyczy to sytuacji wyboru i odwołania przewodniczącego Rady Miejskiej. Uznawano, że nie ma interesu prawnego radnego w takiej sytuacji. Moja odmienna interpretacja oparta była na przestrzeganiu prostej zasady: gdy jestem wybierany lub oceniany przez innych w związku z objęciem jakiegoś stanowiska, wiążącego się dodatkowo z uzyskaniem lub uzyskiwaniem korzyści materialnej to przyzwoitość po prostu nakazuje w tej ocenie nie uczestniczyć. Sytuacja w tym zakresie uległa zmianie w 2010 roku po orzeczeniu jednego z sądów administracyjnych, co jednak wcale nie oznacza, że w każdej sytuacji, gdy w uchwale pojawia się jego nazwisko, radny nie może głosować. Nie może głosować tylko wtedy, gdy istnieje rzeczywisty, a nie jakiś wyimaginowany jego interes prawny.
Zdarzyło się tak, że wskutek nieobecności Mariusza Grochowskiego z PiS Bartłomiej Tyczyński z SLD, jako jego zastępca musiał poprowadzić obrady radnych miejskich w dniu 17 czerwca 2011 roku, a co więcej w związku z rozpoczęciem procedury wyboru ławników sądowych przygotować na tą sesję RM projekt uchwały o powołaniu zespołu do zaopiniowania zgłoszonych kandydatów na ławników. Swoje prowadzenie obrad radny Bartłomiej Tyczyński rozpoczął ostro, nie pozwalając na wypowiedzenie się radnemu Jackowi Niesłuchowskiemu z PO przed głosowaniem o przyjęciu do porządku obrad czysto politycznego projektu uchwały autorstwa radnych PiS o apelu do premiera w sprawie uczynienia priorytetem polskiej prezydencji w UE Wspólnej Polityki Rolnej. Dalej było jeszcze ciekawiej. Bartłomiej Tyczyński pozwolił sobie, gdy burmistrz Wojciech Huczyński wszedł w polemizowanie z którymś z radnych PO bodaj na zwrócenie burmistrzowi uwagi, że to on udziela na tej sali głosu. Ciekawie zrobiło się też podczas dyskusji nad wspomnianym wyżej stricte politycznym projektem uchwały autorstwa radnych PiS, gdy po wypowiedzi Jacka Juchniewicza z PiS, który zastanawiał się, czy radni PO szukający formalnych braków tego projektu uchwały czują się Polakami z właściwą sobie nonszalancją powiedział: „No myśmy na tej sali zmieniali Konstytucję i demokrację, tak że już nic nie zdziwi”. Czy z tej wypowiedzi miałoby wynikać, że sala obrad Rady Miejskiej to nie miejsce, gdzie obowiązuje Konstytucja RP i demokracja?
Ale całkiem ciekawie zrobiło się podczas rozpatrywania projektu uchwały autorstwa Bartłomieja Tyczyńskiego. Jako ją przygotowujący powinien przecież chyba wiedzieć, jak procedurę jej podjęcia przeprowadzić. Opisałem tą sytuację dość dokładnie w moich obserwałkach, tutaj więc tylko skrótowo. Gdy doszło do zgłaszania kandydatów – radnych do zespołu i Bartłomiejowi Tyczyńskiemu wydawało się, że zgłoszona liczba jest większa niż 6 linijek w projekcie zapisanych, zamiast jako autor zgłosić autopoprawkę, że liczba kandydatów będzie równa liczbie linijek, poddał pod głosowanie wniosek swojej klubowej koleżanki Nadziei Nawrockiej o zamknięcie listy kandydatów. Co ciekawe stosunkiem głosów 9 do 6 ten wniosek powinien zostać przyjęty, ale radny ogłosił, że przyjęty nie został. Pozwoliło to na dopisanie dwojga jeszcze radnych, Jarosława Rudno – Rudzińskiego z PO i Moniki Jurek z PO. Przed głosowaniem całej listy natomiast Bartłomiej Tyczyński stwierdził, że zgłoszeni radni - kandydaci na podstawie wspomnianego wyżej przepisu w głosowaniu nie mogą brać udziału. Usiłował o to przed samym głosowaniem zapytać Jarosław Rudno – Rudziński z PO, ale Bartłomiej Tyczyński na to nie pozwolił. Gdy okazało się, że w związku z tym Jarosław Rudno – Rudziński z PO w głosowaniu wziął udział, Bartłomiej Tyczyński przestraszył się, że nadzór prawny wojewody uchwałę uzna za nieważną. Doszło do reasumpcji tego głosowania na wniosek Jana Pikora z TRZB i mimo braku wniosku o zmianę sposobu głosowania do oddzielnego głosowania nad każdym kandydatem. I tu znów Jarosław Rudno – Rudziński z PO wziął udział w głosowaniu nad własną osobą, uznając zupełnie słusznie, że w tym przypadku nie występuje osobisty interes radnego. Po namowach stwierdził, że wycofuje ten głos, co z punktu widzenia prawa nie ma żadnego znaczenia, gdyż taka instytucja wycofania głosu nie jest prawnie przewidziana. Biorąc pod uwagę całą procedurę podjęcia tej uchwały nie można wykluczyć, że gdyby poznały ją służby prawne wojewody to rzeczywiście uchwała mogłaby zostać uznana przez nadzór prawny wojewody za nieważną. Nie można też wykluczyć, że któryś z kandydatów na ławników, negatywnie zaopiniowany przez tak powołany zespół te okoliczności w swoim odwołaniu podniesie i sprawa się rypnie. Ale tak właśnie bywa, gdy nie matura, a chęć szczera, której Bartłomiejowi Tyczyńskiemu niewątpliwie nie brakuje, robią z niego dyrygiera. Dlaczego dyrygiera, a nie dyrygenta? Bo Rada Miejska to nie orkiestra, w której słyszeć mamy harmonijne brzmienie, a miejsce, gdzie wybrzmieć mają wszystkie odmienne antyharmoniczne głosy, co nie nastąpi, gdy radnym usta się knebluje.
Andrzej Ogonek
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz